Wyprawy rowerowe

Gorące Rumuńskie Lato

Epilog

Start zaplanowałem około godziny 8, 6 sierpnia 2012 roku, bez większych poślizgów, żegnam się z rodziną i ruszam w stronę Siennicy, później Kołbieli by przez Górę Kalwarię dostać się do Grójca. Od Kołbieli duży korek, wiec spokojnie ochroniony przed wiatrem zasuwam bokiem....czytaj dalej epilog.

Dzień 1- Słowacja

81.10 km 04:07 h

Pierwszy dzień naszej wyprawy do Rumuni z Kamilem.
Ja dojechałem pociągiem do Zakopanego, Bodek na własnych kołach. Spotkaliśmy się w Poroninie, pamiątkowe zdjęcie w jeszcze czystym ubraniu i pachnącej atmosferze, a następnie już tylko jazda na Słowację.

Niestety już na starcie niemiło zaskoczyła nas pogoda- zamiast słońca które ostatnio mocno prażyło mamy mocne zachmurzenie i temperaturę nawet dochodzącą do 12 st. Przyzwyczajeni do gorąca doznajemy pierwszego szoku. Otóż zjazd podczas którego przekraczamy ponad 60km/h w niskiej temperaturze, silnym wietrze i kropiącym deszczu co dosyć mocno nas zmraża. Pierwszy dzień wspólnej jazdy i już niesamowite widoki, po przejeździe przez główne wypiętrzenia słońce wspaniale przebija się przez chmury, oświetlając nam góry.

Pierwszy nocleg zgodnie z założeniem wypadł nam mniej więcej na środku Słowacji. Po kilku próbach, odchodząc od domu w którym początkowo nam odmówiono, zmieniono zdanie i z radością zaproszono nas na posesje. Dostaliśmy sporo ciasta oraz coś mocniejszego – akurat trafiliśmy na osiemnastkę urządzoną w przydomowym garażu. Grzecznie dziękujemy za zaproszenie na całonocną imprezę, mając na względzie napięty grafik wyjazdu. Najedzeni i opici poszliśmy spać.

Dzień 2 – Słowacja, Węgry

120.16 km 05:37 h

Dzień zaczęliśmy oczywiście od zjedzenia kolejnej porcji ciasta :)
Po urodzinach zostało sporo morderczo słodkiego tortu którym nas poczęstowano jako deser do naszego śniadania - ja powoli jakoś zjadłem, a Bodek… wymiękł ;) Słowacy bardzo gościnni, dostaliśmy nawet wyprawkę w postaci owoców- jak się później okazało, stało się to naszą zmorą gościnności.

Pogoda w ciągu dnia nie dopisywała, nie było mowy o słońcu ale spokojnie jechaliśmy do przodu. Plan na dziś- oby do Węgier. Na Słowacji narobiliśmy jeszcze trochę przewyższeń.

Poza głównymi miastami na Słowacji pojawia się coś w rodzaju osady, małe miasteczka Romów - domy zbite z czegokolwiek się da, przykryte folią, a obok biegające luzem psy. Widok bardzo specyficzny, zwłaszcza, że wszystko stało niedaleko większych miejscowości. Ludzie tam mieszkający tylko patrzyli na nas, wbrew pozorom nie zachowywali się jakoś agresywnie - co nie zmienia faktu, że nie chcielibyśmy się tam znaleźć w nocy.

Pełno Romów sprzedaje przy drogach grzyby, bardzo często nawet w 5 osób przy jednym małym koszyczku. Szczytem romskiej walki o lepszy byt była sytuacja w której obok jezdni stał typowy dres, łańcuch na szyi, tona żelu na głowie, komóra w jednej dłoni, a w drugiej ogromy grzyb na sprzedaż. Widok niezastąpiony :D

Dojazdówka do granicy Słowacko-Węgierskiej jest już bardzo dobra i szybka. Udało się tam wykręcić ładną średnią. Przenocowaliśmy zaraz za granicą - trafiliśmy na Słowaków więc spokojnie się porozumieliśmy. Zostaliśmy również bardzo miło przyjęci i na „dzień dobry” powitani kieliszkiem Śliwowicy - jak się później okazało była tego cała ok. 50l beczka, ciastem i standardowo warzywami ;) Gospodarze zaadaptowali nam altanę, aby jak najwygodniej na się siedziało w wietrznych i mokrych warunkach. Przy okazji dostaliśmy kilka wskazówek odnośnie Węgrów. Namiot rozkładamy w deszczu, próby rozłożenia go pod suchą altaną są skazane na porażkę, z racji za dużych gabarytów namiotu. Tak, więc szykujemy sobie kolacje (standardowo makaron z sosem) pod altanką i wskakujemy do namiotu stojącego obok. Dostaliśmy po grubym materacu - będzie wygodnie.

Dzień 3- Węgry

156.46 km 06:57 h

Ruszając spod granicy słowacko - węgierskiej kierowaliśmy się północno-wschodnimi rejonami kraju, tak aby jak najszybciej dostać się do granicy z Rumunią. Mieliśmy w głowie wielokrotnie powtarzane przez ludzi hasło „ płasko z dobrym asfaltem”, dlatego też przygotowaliśmy się na typowo „przelotowy” odcinek. Z reguły płaskie Węgry, zaskoczyły nas odwrotnością naszego początkowego hasła czyli średniej jakości asfaltem i kilkoma górkami wielkością przypominającymi nasze Mazowsze. Miłym oderwaniem od monotonni słoneczników i jazdy przed siebie był zamek. Niestety wręcz idealny asfalt kończył się wraz ze zjazdem z głównej drogi, tak więc Węgry były bardziej Polskie niż przypuszczaliśmy.

Kolejnym czego się nie spodziewaliśmy – to wydane na Węgrzech grube miliony na znaki zakazu jazdy rowerem - jak widać po prawej stronie, "chodnik" jest wspólny dla pieszych i rowerzystów. Nie ma to jak prawie na jednym metrze razem się pomieścić. Znaki te były dosłownie wszędzie, od dróg krajowych, po wojewódzkie czy małe wiejskie, w lasach i polach nie sprawdzaliśmy, ale zapewne też tam były.
Oczywiście musieliśmy łamać ten "zakaz" wielokrotnie, aby w jakikolwiek sposób wydostać się z tego kraju, ale nawet policja widząc nas jadących na zakazie, kompletnie to ignorowała.

Nocleg znaleźliśmy na Węgrzech - ogólnie bardzo trudno jest się dogadać po Polsku (gdzie na Słowacji nie mieliśmy z tym problemów- my po polsku, Słowacy po słowacku i jazda). Po powiedzeniu przygotowanej wcześniej formułki w lokalnym języku, zostajemy zasypani gradem pytań, które kompletnie nic nam nie mówią, ponieważ nasz węgierski jest tak jak ich angielski, czyli mizerny. Z czasem Węgrzy zmieniają strategie, zamiast pytań rzucają słowa- klucze, którymi to w jakiś sposób dogadujemy się i dostajemy na posesje.
Początkowa cisza, nie zapowiadała wylewu dobroci ze strony gospodarzy, jednak gdy już nadeszła to jak burza. Porządna kolacja, dostęp do prysznica, możliwość skorzystania z Internetu, sprawiły, że poczuliśmy się dziwne, że dostajemy aż tyle nie mając co dać w zamian. Rodzina próbuje dogadać się z nami na migi, jednak Bodek szybko wpada na pomysł wykorzystania Google Translate, który znacznie ułatwia nam rozmowę. Najedzeni i czyści, udajemy się do namiotu na zasłużony sen.

Dzień 4- Węgry, Rumunia

127.27 km 05:57 h

Dziś już nadszedł ten dzień! Wjeżdżamy do Rumuni!
Główna droga którą podążamy jest bardzo dobra, granicę przekraczamy bez problemów - wystarczy pokazać tylko dowód osobisty. Tuż za granicą widzimy od razu sporo domów w nie najlepszym stanie - niektóre wyglądają jakby były budowane bez zaprawy pomiędzy cegłami. Spodziewaliśmy się większych „fajerwerków” przy wjeździe, jednak przywitała nas tylko marna tablica informacyjna.

Widać dosyć dużą różnicę miedzy Węgrami i Rumunią. Przede wszystkim po oczach bije bieda, jednak co za tym idzie uśmiech ludzi, życzliwość oraz specyficzny rumuński styl bycia.
Przejeżdżając przez kolejne wioski i nie wiadomo skąd ukazuje nam się pełen przepychu dom zbudowany w stylu japońskim. Bardzo kontrastuje z wieloma okolicznymi biednymi gospodarstwami. Nie da go się nie zauważyć. Ludzie w Rumuni są bardzo pozytywni.

Pytam się o drogę pierwszego lepszego przechodnia, pana w średnim wieku. Po przyjacielsku mnie obejmuje i dokładnie wskazuje mi drogę. Dla mnie, człowieka nieprzyzwyczajonego do takiej bezpośredniości jest to mały szok - ale pozytywny. Ludzie naprawdę potrafią zadziwić.

Trochę popołudniu nasza jazda zamienia się w ucieczkę przed chmurami deszczowymi, które sukcesywnie zbliżają się do nas biegnąc po paśmie górskim. Niestety nie trwa to długo i nas dopadają - chowamy się na pobliskim przystanku. Przerwa jest krótka. W jej trakcie podziwiamy rumuńskie plakaty - domyślam się, że chodzi o zachęcanie do jedzenia kurczaków :)

Dziś jest nasza pierwsza próba znalezienia noclegu w Rumunii. Porozumieć się nie jest łatwo, całe szczęście mamy przygotowane rozmówki. Ludzie okazują się przyjaźni i pomocni - znajdujemy miejsce do rozbicia namiotu w sumie bez większych problemów. W Rumuni często działki są widoczne z ulicy jako małe i wąskie - ale tak naprawdę są bardzo długie, przechodzimy za stodołę, a tam sad który ciągnie się dobre 200m w głąb.
W stodole podczas przenoszenia gratów przez okienko kontroluje nas wielki brat -krowa. Starsza pani, która nas wpuściła wzywa posiłki, z którymi dogadujemy się po angielsku. Młoda para uczula nas przed mieszkańcami południowej części kraju do której zmierzamy. Przy czym zaznaczają, iż mimo wszystko warto tam pojechać, gdyż widoki są nieziemskie. Standardowo po zjedzeniu makaronu idziemy spać.

Dzień 5- Rumunia

95.32 km 05:37 h

Dzień od rana zapowiadał się pochmurnie. Na powitanie mamy do podjechania przełęcz - ok. 1100 m n.p.m. - 600 m przewyższenia. Naszą drogę ku górze odliczają bardzo charakterystyczne rumuńskie słupki kilometrażowe - pokazują odległość do najbliższej miejscowości. Bardzo przydatna i praktyczna sprawa.
Czym wyżej to robi się chłodniej - na samej górze niecałe 12 stopni - przed zjazdem zakładamy na siebie co się da. Nikt nie wpadł na pomysł, aby wziąć na tej wyjazd chociaż jedną parę ciepłych rękawiczek więc na dłonie powędrowały… Skarpetki :)

Dobrze że na przełęczy było mało osób gdyż wyglądaliśmy dosyć śmiesznie, przemoczeni oraz zziębnięci. Część drogi skracamy - przemykamy przez typowo rumuńskie wioski. Widok niesamowity - miejscami wszystko wygląda tak jakby czas się nie cofnął. Wszystkie kobiety chodzą w charakterystycznych chustach, faceci w kapeluszach, a na podwórkach suszą się garnki na kijach. Do tego często się pojawiające rumuńskie duże bramy, a przy nich ławeczka gdzie ludzie obserwują nas przejeżdżających. Był to jeden (z jak się po całej wyprawie okazało) z wielu momentów, gdzie doceniliśmy polskie drogi. Zjazd ponad 50 kmh po niesamowitych, wręcz urywających koło dziurach, których w żaden sposób nie dało się ominąć, był nie lada wyczynem, szczególnie że Bodek miał sztywny widelec.

Trochę odpoczywamy pod sklepem i oczekujemy końca deszczu. Niestety nie zapowiada się na poprawę więc jedyne co nam pozostaje to założenie poncha i w drogę. Jesteśmy praktycznie cali przemoczeni, ale dopóki jedziemy jest ciepło. Kompletnie nas już nie obchodzi to jak wyglądamy ( choć chyba nigdy się tak na prawdę tym nie przejęliśmy :D ) to że cały czas pada deszcz, błoto leci spod kół, samochody nas nie oszczędzają, kąpiąc nas swoim błotkiem, jest pod górę z wiatrem w twarz. Po prostu jedziemy! I to jest nasz cel na dziś.

Nocleg znajdujemy w niewielkiej wiosce, jakimś cudem się porozumiewamy - z pomocą przychodzi nam osoba mówiąca po angielsku. Dodatkowo dostajemy jeszcze - jak zgadujemy - po placku serowym, bardzo pysznym. Deszcz nie przestaje padać, rozbijamy się w jego strugach, zawijamy się w śpiwory i oczekujemy poprawy pogody.

Dzień 6 – Rumunia

117.96 km 06:00 h

Rano wita nas dla odmiany deszcz i przemoczone, zimne ciuchy. Niechętnie się zbieramy i zakładamy mokre rzeczy - nie chce nam się moczyć kolejnych, a może uda się te jakoś wysuszyć. Dziś też na dzień dobry podjazd na przełęcz gdzie oczywiście dopadła nas mżawka, praktycznie zerowa widoczność i coraz to niższa temperatura.

Zjeżdżaliśmy już w delikatnym deszczu rozgrzewając się podczas wykonywania dziwnych ćwiczeń na rowerach tj. pompek itp. które miały za zadanie rozgrzać, choć wyszło z tego więcej śmiechu niż rozgrzania :) Dzień bez szczególnych przygód więc dzień należy zwyczajnie odhaczyć.

Za to nocleg naprawdę się nam poszczęścił - pytamy się pierwszej lepszej osoby w wiosce o nocleg na podwórku, a zostajemy przekierowani do dyrektora tamtejszej szkoły. Początkowo mamy rozbijać namiot na dziedzińcu. Dyrektor zawołał nawet majstra, który specjalnie dla nas naprawiał lampy przy budynku, abyśmy czuli się bezpieczniej.

Z racji, iż ta sztuka się nie udaje, po chwili dostajemy propozycję nie do odrzucenia - nocleg w szkole na kanapach + dostęp do Internetu z biblioteki (szkoła jest aktualnie w remoncie). Wreszcie możemy wysuszyć nasze przemoczone rzeczy! Super! Korzystamy ze wszystkich dobrodziejstw, żaden z nas nie patrzył że jest późna pora i na jutro się nie wyśpimy, objadamy się czym mamy, siedzimy przy komputerach do późna, nawet myjemy się przed szkołą pod hydrantem.

Dzień 7- Rumunia

168.86 km 07:57 h

Nie ma to jak się obudzić w suchych warunkach!
Wstajemy spokojnie bez składania namiotu, w obecnej sytuacji jest to dla nas luksus. Dodatkowo od Pani bibliotekarki otrzymujemy świeży, jeszcze gorący chleb i szynkę. Dawno tak dobrego pieczywa nie jedliśmy! W Rumuni chleb - zwłaszcza z lokalnych piekarni naprawdę jest rewelacyjny i nie taki drogi.

Rozmawiamy jeszcze chwilę z dyrektorem i nauczycielkami. Dziękujemy bardzo za wizytę i dajemy polską gazetę "Rzeczpospolita" z naszymi podpisami w ramach podziękowania. Naprawdę zostaliśmy rewelacyjnie ugoszczeni!
Dziś droga mija znacznie lepiej i przyjemniej - jest o wiele cieplej więc jedziemy w suchych warunkach. Przejeżdżamy przez parę większych miast, robimy zakupy w Kauflandzie. Jest to sklep- zbawianie, można się umyć, ogolić, zobaczyć swoją zmęczoną twarz w sklepowej łazience :D Mimo, iż przejechaliśmy już nie mało kilometrów po Rumunii, dróg remontowanych nie ma końca, co chwile spotykamy zwężenia.

Nocleg znajdujemy tuż przed zachodem słońca - na niewielkim wzgórzu. Krótka piłka - możemy przenocować, chwila zamyślenia i szybka odpowiedź wraz ze wskazaniem miejsca - tak. Czy możemy trochę wody? - Tak, proszę. Dostajemy kilka litrów wody i całkowity spokój i ciszę.
To się nazywa konkret ;)

Dzień 8 – Transfogaraska

113.19 km 07:05 h

Dziś wstajemy wcześniej - ok. 50 km dojazdu i wreszcie czeka nas podjazd trasą Transfogaraska. Drugą za Transalpiną najwyżej położoną drogą w Rumuni.
Pokonując kolejne kilometry widzimy coraz wyraźniej na horyzoncie wysokie pasmo gór. Bardzo się wyróżnia na tle pozostałego krajobrazu. Pogoda nam wreszcie dopisuje więc spokojnie i dobrym tempem zbliżamy się do oczekiwanego podjazdu. Z głównej drogi odbijamy na oznaczoną numerem 7c czyli Transfogaraskę - początek jest łagodny, startujemy z ok. 400m n.p.m., a mamy się wspiąć na ok. 1900m n.p.m. Ostatni, dobry posiłek, zdejmujemy koszulki i w drogę!

Wpadamy w swój rytm i kilometry jakoś powoli lecą, widoki bardzo urozmaicają naszą wspinaczkę, a to dopiero początek górskich przełęczy. Podjazd jest wymagający, ale do przejechania nawet z dużym bagażem - trzeba po prostu trzymać swoje tempo. Prawie pod koniec Bodek złapał kapcia i dobrą godzinę walczyliśmy z dętką - ostatecznie wsadziliśmy na obręcz 28" dętkę do 26", nie było łatwo (po powrocie okazało się, że dętka była dziurawa w dwóch miejscach, na co nie zwróciliśmy uwagi). Mijają nas downhillowcy jadący terenowych autem. Co ciekawe, rowery były wewnątrz auta, oni natomiast na dachu. Chwile po tym jak zdążyliśmy się uporać z dętką, widzieliśmy ich po drugiej stronie doliny, zjeżdżających ścieżkami po stromych zboczach. Ostatnie 5 km podjazdu było bardzo ekscytujące.
Najpierw widok samych serpentyn położonych tak jakby na półce pomiędzy górami robił bardzo mocne wrażenie - czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy.

Ciekawie było gdy pewien rumuński kierowca zatrzymał się i zaczął nam kibicować, zdzierając solidnie gardło. Słońce powoli zachodziło, przez co temperatura szybko spadała - nawet do ok. 11 st. C. Już na samej przełęczy przy jeziorze Bela Lac ludzie też nam kibicowali i przybijali piątki. Normalnie niezapomniane wrażenie! To się nazywa pozytywne nastawienie. Super! Dzisiejszego dnia udało nam się zrobić ponad 2000m przewyższenia i podjechać jedną z wyżej położonych przełęczy!

Powoli już zaczęło się ściemniać, więc zjeżdżamy ile się da. Po kilku kilometrach zjazdu znaleźliśmy dogodne miejsce przy strumyku na wysokości ok. 1500 m n.p.m. W takich miejscach ludzie normalnie rozbijają namioty przyjeżdżają samochodami, palą ogniska. Super sprawa, bez żadnej kontroli, problemów - pełna swoboda.

Dzień 9 - dojazd do Transalpiny

163.46 km 07:33 h

Nie ma to jak obudzić się pośród gór, słysząc w tle płynący strumyk. Takich rzeczy się nie zapomina - według mnie to jest esencja podróżowania. Do tego jeszcze jeden z głównych celi został osiągnięty - podjazd Transfogaraską. Problem pojawił się, gdy trzeba było iść w miejsce, gdzie król chodził piechotą. Jak znaleźć takie miejsce, w sytuacji gdzie wszędzie jest duże nachylenie, same niskie trawy, często stoją namioty, a poza tym jeżdżą kierowcy, oglądający Cię z tyłu bądź przodu. Uwierzcie, dla chcącego nic trudnego.

Dziś nastawiamy się na większość zjazdu, zakładamy więc ciepłe ciuchy i jazda w dół - słońce w dolinach niestety zagląda później. Początkowo bardzo szybko, średnia kształtowała się w granicach 40 km/h bez dokręcania. Nieskończona ilość zakrętów których pokonywanie daję niebywałą frajdę.
Dzisiejszy odcinek do przejechania okazuje się dłuższy niż sądziliśmy, do tego zjazdu nie jest tak wcale super dużo - trzeba będzie jakoś podgonić.

Zjeżdżając niespodziewanie spotkaliśmy Polaków ze Śląska - chłopaka z dziewczyną. Spory kawałek razem jechaliśmy i rozmawialiśmy - bardzo miło usłyszeć kogoś kto mówi po Polsku. Do tej pory myśleliśmy, iż na naszej wyprawie się dużo działo, jednak para z Rybnika przewaliła rumuński system do góry nogami. Spanie z baranami, najazdy cyganów na koniach, zasuwanie z pełnymi sakwami po polach to mała część ich przygód.

Droga kilkukrotnie nas zaskakuje - przejeżdżamy przez naprawdę ogromną tamę - nasza w Solinie przy tej to pikuś. W wielu miejscach niedaleko strumyków są miejsca gdzie ludzie przyjeżdżają samochodami, motocyklami i zakładają obozowiska. Naprawdę super sposób na spędzanie wakacji, wolnego czasu, a nawet po prostu weekendu. Wyjeżdżamy kawałek za Horenzu gdzie po kilku próbach znajdujemy nocleg. Trzeba dobrze wypocząć - jutro podjazd na przełęcz Urdele.

Dzień 10 – Transalpina

104.43 km 07:47 h

Dziś już z każdym kilometrem jesteśmy coraz bliżej głównego celu - przełęczy Urdele położonej na wysokości 2145 m n.p.m na drodze o numerze 67c zwanej Transalpiną. Widoki widziane na zdjęciach robią wielkie wrażenie - teraz czas to zweryfikować, po ok. 30 km podjazdu non stop.
Zanim zaczęliśmy właściwą wspinaczkę musieliśmy też pokonać sporo wzniesień. Wreszcie dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą 67c, w ok. 30 st. upale schładzamy się jedząc lody, zdejmujemy koszulki, smarujemy się olejkiem, opaski na głowy i jazda w górę. Urdele atakujemy od południowej strony.

Droga wije się bardzo malowniczo, praktycznie nie ma większej roślinności, drzew. Przeważają same pola - widoki niesamowite. Mniej więcej w połowie podjazdu Bodek wpada na genialny pomysł i montuje na taśmę głośniki do lemondki - nie ma to jak jakieś urozmaicenie.

Mijamy najwyżej położoną miejscowość. Asfalt cały czas jest bardzo dobry - trafiliśmy akurat na okres kiedy droga jest remontowana, więc jedzie się naprawdę rewelacyjnie, gładko bez żadnych wyboi. Pierwszy, dłuższy odpoczynek robimy sobie na większym postoju samochodów. Widoki wprost rewelacyjne, aż chce się zatrzymać na dłużej i tylko je podziwiać. Jednak przed nami jeszcze kawałek podjazdu.
Kolejne metry w pionie rosną na liczniku, wydaje się nam, że przełęcz jest już niedaleko. Wjeżdżamy na coś co nią przypomina, zagadujemy też do spotkanych rowerzystów - wydaje się, że to jest już to. Robimy pamiątkowe zdjęcie i ubieramy się do zjazdu. Okazuje się, że to nie była właściwa przełęcz, za to już następna po super stromym podjeździe już jest naszym celem, Uredele zdobyte! Ponad 4h podjazdu w słońcu non stop oraz 2685 m w pionie dzisiejszego dnia zostało naszym obecnym rekordem!

Oczywiście trzeba zrobić pamiątkowe zdjęcie w koszulce Rowerowego Mińska (to był pierwszy i ostatni raz kiedy ją założyłem na wyjeździe) oraz zjeść jakiś lokalny przysmak - danie z ciasta w kształcie walca. Ciekawy smak, trzeba to przyznać.

Zakupiliśmy pamiątki i ruszamy w dół. Po drodze mijaliśmy naprawdę wielkie, dzikie wioski Cyganów - jak się domyślamy. Klimat dosłownie postapokaliptyczny, czegoś takiego nie widzieliśmy nigdy wcześniej. Obóz rozbijamy pod wysokim mostem - gdzie ledwo co udaje się złapać zasięg sieci komórkowej. Dzień naprawdę można uznać za udany!

Dzień 11 - Ciężki powrót do Polski

81.55 km 03:59 h

Wstajemy, a tu rano na termometrze ledwo co 6 st.! Jakoś się ogarniamy i ruszamy w drogę. Po wczorajszym podjeździe na Urdele jesteśmy wykończeni, Bodek coś w ogóle źle się czuje - ledwo co jedziemy. Całe szczęście mamy większość trasy z góry i co jakiś czas natykamy się na źródełka wody - pojawił się 35 st. upał, nie ułatwia nam powrotu do Polski.
Większość drogi jest w remoncie - jak ogólnie większość dróg w Rumuni. Widać wszystko mocno tam się rusza w tym kierunku. Ogólnie niedalekiej odległości od przełęczy Urdele, ale na wysokości gdzie rosną drzewa można spokojnie znaleźć miejsce na rozbicie się - pełno jest miejsc niedaleko strumyków. Super sprawa aby tak się wybrać, nie trzeba nic planować - tylko po prostu ruszać.

Jakoś udaje nam się przejechać 80 km, na pewno nie było z tym lekko. Wieczorem na szybkości rozbijamy obóz na dziko - trzeba się koniecznie zregenerować.

Dzień 12 - Ciężki powrót do Polski

124.76 km 06:54 h

Drugi dzień powrotu nie zaczyna się lepiej. Bodek cały czas czuje się źle, żeby nie nazwać tragicznie, podejrzewamy przemęczenie, odwodnienie, a w najgorszym przypadku udar. Ja też jestem wyczerpany, ale jakoś się jedzie. Upał nam w tym nie pomaga. Na tym etapie już praktycznie skupiamy się na samym powrocie, dojechaniu do granicy najpierw Węgier, a później Słowacji. Na jednym ze zjazdów, których na szczęście była tego dnia większość, Bodek wyraźnie odstaje na straszliwie nierównym asfalcie. Po chwili oczekiwania na niego, dojeżdża do mnie i mówi stanowcze STOP! Okazało się, iż jest z nim coraz gorzej, drętwieją ręce, język, osłabienie, zawroty głowy i co najgorsze mdłości dają mu ostro w kość. Wlewa w siebie dużą ilość płynów, oraz specjalną papkę z mikroelementami i powoli ruszamy w drogę.

Na niewielkich parkingach, w sumie w całej Rumuni można spotkać sporo psów - nie są one agresywne, a po prostu bardzo głodne i szukają resztek jedzenia. Nie mogliśmy się powstrzymać, aby ich nie nakarmić - dodatkowo nagle wybiegły z krzaków 4 małe psiaki!

Po drodze miło zaskakuje nas jedna miejscowość gdzie pojawia się fontanna i można się konkretnie schłodzić - w taki upalny dzień jak do tej pory nic lepszego nie mogło się nam przytrafić.
W niektórych miejscach można się natknąć na niewielkie źródełka gdzie ludzie normalnie ustawiają się w kolejce po wodę.

Mniej więcej około godziny 13 robimy dłuższą przerwę, aby uniknąć słońca, które tylko pogarsza mdłości u Kamila. Po około 2h odpoczynku ruszamy dalej. Bodek narzuca mocne tempo, które przy jego obecnym samopoczuciu było bardzo niespodziewane. Na domiar złego po chwili podczas jazdy kąsa go dotkliwie osa w szyje, szybkie usunięcie żądła i ruszamy dalej mocnym tempem. W mieście robimy zakupy w Lidlu, przy którym konsumujemy sporą ilością jedzenia, na deser zostawiając litrowe lody. W czasie jedzenia lodów, Bodek czuje się na tyle „ciężko”, iż dosłownie zwraca całą zawartość żołądka pod sklepem. Dzisiejszy dzień go nie oszczędza! Ociera ręką twarz, uśmiecha się i kontynuuje spożycie lodów. W końcu nikt nie przyjechał tutaj wymiękać! ;)))

Wieczorem rozbijamy się na dziko niedaleko strumyka, szybkie ogarniecie i spać. To był bardzo trudny dzień, w którym mimo wszystko przejechaliśmy ładny kawałek drogi.

Dzień 13 - Ciężki powrót do Polski

89.97 km 05:18 h

Dzisiejszy dzień też nie należał do najbardziej udanych. Cały czas skupiamy się tylko na powrocie do domu. Bodek nadal źle się czuje, upał jest coraz większy - dochodzi nawet do 40st. Robimy dość częste przerwy, ale jakoś kilometry powoli lecą i zbliżamy się coraz szybciej do granicy z Węgrami.

Ostatnio sporo dyskutowaliśmy odnośnie łapania samochodów aby nas podwiozły, nawet kawałek. Po ok. 30 min próbowania udało złapać się dostawczy samochód który nas podwiózł do miejscowości Oradea - nadrobiliśmy ok. 60km.
Tego dnia przekraczamy jeszcze granicę z Węgrami i tuż za przejściem granicznym za radą jednego z mieszkańców rozbijamy się niedaleko boiska szkolnego - gdzie zbawieniem okazują się włączone zraszacze do boiska. Tak, udało nam się w nich umyć i schłodzić. Po ciężkim dniu w upale, naprawdę rewelacja! Nawet nam nie przeszkadzała położona w pobliżu główna, ruchliwa droga.

Dzień 14 - Ciężki powrót do Polski

101.83 km 05:40 h

Dziś już próbujemy łapać stopa na całego. Zaraz za granicą uderzamy na parking tirów próbując szczęścia. Niestety jak się okazuje wybraliśmy po prostu złą porę - większość osób jest już w trasie, a spotykamy naprawdę wiele Polaków - nikt nie chce nas zabrać. Spędzamy na tym naprawdę dużo czasu. Zbierając w międzyczasie cenne informacje od tirowców, które wykorzystujemy przy kolejnych próbach. Powoli jedziemy dalej.
Z racji niesamowitych upałów, w południe robimy sobie większy odpoczynek, trochę nadrabiamy wieczorami.

Nocleg znajdujemy przed węgierską miejscowością Nyiregyhaza u bardzo gościnnej rodziny. Zostajemy poczęstowani węgierską zupą i makaronem z cukrem, serem i śmietaną. Naprawdę super odmiana - dodatkowo najadamy się do syta.
Praktycznie cała rodzina dołącza się do nas i jakoś rozmawiamy, bardziej próbujemy się porozumieć, ale naprawdę mimo wszystko bardzo dobrze nam idzie. PS. Kolejne miejsce, gdzie mieszkańcy chcą od nas imiona i nazwiska w celu obejrzenia nas na facebooku. Ogromnym zdziwieniem było, gdy Bodek powiedział na odczepnego, iż nie posiada konta. Był to chwila tak zadziwiająca, iż gospodyni została z kuchni wyciągnięta przed dom, gdzie siedzieliśmy w celu poinformowania jej o tym zadziwiającym fakcie w dzisiejszym społeczeństwie.

Dzień 15 - Powrót do Polski tirem

73.08 km 03:37 h

Upału kolejny dzień.
Na wylocie z Nyiregyhaza'y znajdujemy idealne miejsce i próbujemy łapać stopa jak najdalej w stronę Słowacji. Jesteśmy wymęczeni, kilometry lecą nam powoli więc aby się sensownie wyrobić z powrotem jesteśmy do tego zmuszeni. Poza tym, doświadczeni nudnymi drogami jakie spotkaliśmy na Węgrzech, niechętnie tutaj wracamy. Obecnie nic innego poza szybkim powrotem się nie liczy. Całe szczęście znowu po ok. 30 min czekania udaje nam się złapać busa. Miły Węgier zabiera nas kawałek za miejscowość Tokaj. Udaje się nadrobić jakieś 40 km, dodatkowo jeszcze zostajemy zabrani na miejscowe - podobno najlepsze w okolicy – lody oraz zostajemy poczęstowani Red Devillo- gorącym do granic możliwości piwem, którego zgrzewka stoi przy siedzeniu. Lodów nie odmówiliśmy z chęci, piwa- z kultury. Chcemy za nie zapłacić, ale dostajemy je w prezencie. Naprawdę dobrze zostajemy przyjęci na Węgrzech - rzadko się spotyka z taką pozytywną reakcją.

W południe już klasycznie robimy sobie dłuższą przerwę. Rozkładamy karimaty praktycznie w rowie i odpoczywamy. Kilka godzin później ruszamy w dalszą podróż. Niedaleko przed granicą ze Słowacją zaczyna się ścieżka rowerowa - wielkie zaskoczenie, głównie dlatego, że wszędzie na Węgrzech widać tylko znaki z zakazem jazdy na rowerze.
Cały czas szukamy transportu do Polski. Na granicy węgiersko-słowackiej próbujemy szczęścia na parkingu "Jacek". Po wielu wcześniejszych próbach wreszcie się nam udaje!

Spotykamy Polaka, który właśnie jedzie akurat w nasze okolice - do Kocka niedaleko Łukowa. Po prostu lepiej nie mogliśmy trafić! Mamy kilka godzin czasu na ogarnięcie rzeczy więc korzystając z okazji bierzemy prysznic oraz pakujemy nasze rzeczy do TIR'a. Jest to w sumie nasza pierwsza przejażdżka w ten sposób.

Dzień 16 - Już w Polsce!

47.67 km 02:20 h

Zawitaliśmy do Polski!

Podróż ciężarówką bardzo dobrze nam zleciała, ja siedziałem na siedzeniu pasażera i rozmawiałem praktycznie całą drogę z kierowcą, a Bodek spał na łóżku za naszymi plecami. Wypytałem się chyba o wszystko co się da związanego z TIR'ami. Kierowca był naprawdę rewelacyjny! Jeszcze raz bardzo dziękujemy, że nas zabrał! Wielu innych po prostu nam odmawiało, a tutaj bez wahania usłyszeliśmy - TAK.

Wyjeżdżając ze Słowacji żegnał nas prawie 40 st. upał, a w Polsce przywitała nas mżawka przy ledwie co 18 st. Różnica znaczna, ale nie ma to jak być na własnym podwórku, wracało się już z czystą przyjemnością. Dojechaliśmy do Łukowa gdzie już prosto do Mińska z przesiadką w Siedlcach z szybką przerwą na kebaba - jesteśmy niewiarygodnie głodni.
W Mińsku Mazowieckim byliśmy około południa, rozdzieliliśmy sprzęt i rozjechaliśmy się spod Kaufland'a. Dzięki Bodek za towarzystwo! Sam na pewno tego bym nie dokonał, nie ma to jak odpowiedni, konkretny wyjazd.

Teraz tylko szybki prysznic, a następnie szybko lecę się przywitać i wyściskać Ninę - nie mogę się już doczekać :)


Wyświetl większą mapę

© Piotr Bałuk, 2008-2013.